Obcowanie z Bogiem

Niedziela in albis przywodzi mi na myśl dawną pobożną tradycję mojego ojczystego kraju. Tego dnia, kiedy liturgia wzywa nas do poszukiwania pokarmu duchowego — rationabile, sine dolo lac concupiscite, pragnijcie mleka duchowego, wolnego od przymieszki fałszu — było u nas w zwyczaju zanosić Komunię świętą chorym — nawet tym, co nie byli ciężko chorzy — by mogli wypełnić przykazanie wielkanocnej Komunii świętej. W niektórych wielkich miastach każda parafia urządzała procesję eucharystyczną. Z moich lat studenckich przypominam sobie, jak na głównej ulicy Saragossy spotykały się trzy pochody, w których szli sami mężczyźni — tysiące mężczyzn! — z wielkimi zapalonymi świecami. Prości ludzie, którzy towarzyszyli Panu w Najświętszym Sakramencie z wiarą większą jeszcze niż te ogromne, niesione przez nich świece.

Kiedy dzisiejszej nocy budziłem się wielokrotnie, jako akt strzelisty powtarzałem: quasi modo geniti infantes, jak niedawno narodzone niemowlęta… Myślałem przy tym, że to zaproszenie Kościoła bardzo jest stosowne dla nas wszystkich, którzy rzeczywiście czujemy się dziećmi Bożymi. Musimy bowiem być bardzo mocni, bardzo solidni, zdolni przez siłę swego charakteru wywierać wpływ na otoczenie; ale przy tym jak dobrze jest w obliczu Boga czuć się zawsze jako małe dzieci.

Quasi modo geniti infantes, rationabile, sine dolo lac concupiscite, jako ledwo narodzone niemowlęta pragnijcie duchowego czystego mleka. Wspaniałe są te słowa listu świętego Piotra. Dobrze też rozumiem, że liturgia dodaje do nich zawołanie: Exultate Deo adiutori nostro: iubilate Deo Iacob — Radośnie śpiewajcie Bogu, obrońcy naszemu, wykrzykujcie Bogu Jakuba, który jest także Panem i Ojcem naszym. Ale dzisiaj, podczas naszej wspólnej modlitwy, nie chciałbym mówić o Przenajświętszym Sakramencie, który zawsze jest przedmiotem naszej najgłębszej czci; chciałbym, byśmy dziś zatrzymali się dłużej nad oczywistością naszego dziecięctwa Bożego i nad niektórymi konsekwencjami tego faktu dla wszystkich, którzy poważnie i bez zarzutu chcą żyć wiarą chrześcijańską.

Z powodów, w które nie muszę tutaj wchodzić — ale które dobrze zna Jezus przewodzący nam z Tabernakulum — w swoim życiu zostałem doprowadzony do szczególnie głębokiej świadomości dziecięctwa Bożego. Doświadczyłem szczęścia zanurzenia się w sercu mojego Ojca, by się poprawić, by się oczyścić, by Mu służyć, by rozumieć wszystkich i wybaczać wszystkim na mocy Jego miłości i mojego upokorzenia.

Dlatego chciałbym teraz położyć nacisk na konieczność naszej wewnętrznej odnowy. Potrzeba, abyśmy razem, ty i ja, otrząsnęli się z tej sennej słabości, która tak łatwo nas opanowuje, i na nowo uświadomili sobie, w sposób głębszy i bardziej bezpośredni, swą godność dzieci Bożych.

Przykład Jezusa, cała wędrówka Chrystusa po owych wschodnich krainach, pomoże nam nasycić się tą prawdą. Jeśli przyjmujemy świadectwo ludzi — głosi dzisiejsze czytanie — to świadectwo Boże więcej znaczy. A na czym polega świadectwo Boże? Ponownie mówi święty Jan: Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi: i rzeczywiści nimi jesteśmy. Umiłowani, obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi.

Starałem się w ciągu wielu lat stale mocno opierać się na tej radosnej rzeczywistości. Moja modlitwa zawsze była ta sama, chociaż zależnie od okoliczności zmieniała się jej tonacja. Mówiłem Bogu: Panie, Ty mnie tu postawiłeś. Ty powierzyłeś mi to i tamto; a ja zdaję się na Ciebie. Wiem, że jesteś moim Ojcem, a zawsze widziałem, że małe dzieci całkowicie ufają swoim ojcom. Moje kapłańskie doświadczenie potwierdza, że z tego oddania się w ręce Boga rośnie w duszy pobożność mocna, głęboka i pogodna, która sprawia, że cokolwiek się czyni, czyni się z czystą intencją.

Quasi modo geniti infantes… — jak małe dzieci… Sprawiało mi radość starać się szerzyć wszędzie tę postawę dziecięctwa Bożego. W jej świetle dodają nam szczególnej otuchy słowa, które spotykamy też w tekstach liturgicznych dzisiejszej Mszy świętej: Wszystko bowiem, co z Boga zrodzone, zwycięża świat, pokonuje trudności, odnosi zwycięstwa w tym wielkim zmaganiu o pokój w duszach i społeczności ludzkiej.

Nasza mądrość i nasza siła polegają właśnie na przekonaniu o naszej nicości w oczach Boga. Lecz równocześnie to On pobudza nas do działania z niezachwianą ufnością, do głoszenia Jezusa Chrystusa, Jego jednorodzonego Syna, pomimo naszych osobistych błędów i nędzy, zawsze jednak pod warunkiem, że nie zaprzestaniemy walki o ich przezwyciężenie.

Wiecie, że często powtarzam tę radę Pisma świętego: discite benefacere — Uczcie się pełnić dobre uczynki! — gdyż jest oczywiste, że musimy uczyć się sami i nauczać innych czynić dobrze. Winniśmy rozpocząć od nas samych, starając się odkryć, o jakie dobro mamy zabiegać, gdy chodzi o nas, o naszych przyjaciół, o wszystkich ludzi. Nie znam lepszej drogi rozpamiętywania wielkości Boga jak nauczyć się służyć wychodząc od tego niewypowiedzianego a prostego faktu, że On jest naszym Ojcem, a my Jego dziećmi.

Skierujmy ponownie nasz wzrok na Nauczyciela. Być może również i do ciebie odnosi się zarzut Chrystusa skierowany do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym i tak samo jak Apostoł, również i ty zawołaj ze szczerą skruchą: Pan mój i Bóg mój — Uznaję Cię na zawsze jako mego Mistrza i na zawsze z Twoją pomocą chcę zachowywać jak skarb Twoje nauczanie i starać się wiernie je stosować.

Parę stron wcześniej w Ewangelii napotykamy scenę, w której Jezus oddala się na modlitwę, a Jego uczniowie, znajdujący się w pobliżu, zapewne Go obserwują. Kiedy Pan skończył swoją modlitwę, jeden z nich odważył się Go poprosić: Panie, naucz nas się modlić, jak i Jan nauczył swoich uczniów. A Jezus rzekł do nich: Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze, niech się święci Twoje imię.

Patrzcie, jak zaskakująca jest ta odpowiedź. Uczniowie stale przebywają z Jezusem i oto w trakcie jednej z rozmów Pan mówi im, jak mają się modlić. Objawia im wielką tajemnicę Bożego miłosierdzia: że jesteśmy dziećmi Bożymi i że możemy ufnie rozmawiać z Bogiem — jak dziecko ze swoim ojcem.

Niektórzy mają tak teoretyczne, formalistyczne, wręcz nieprzyjemne pojęcie pobożności i chrześcijańskiego obcowania z Bogiem, że ich modlitwa staje się bezdusznym klepaniem pacierzy, które sprzyja raczej anonimowości aniżeli osobistej, bezpośredniej rozmowie z naszym Ojcem Bogiem; a przecież jest rzeczą jasną, że prawdziwa modlitwa ustna nie może być nigdy anonimowa. Przypomina się tu rada udzielona przez Pana: Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi, jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani. Nie bądźcie podobni do nich! Albowiem wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie. Tak komentuje to jeden z Ojców Kościoła: Myślę, że Chrystus chce nam powiedzieć, by nasze modlitwy nie były długie, nie w znaczeniu czasowym, lecz długości niekończących się słów… Sam Pan podał nam przykład wdowy, która swymi wytrwałymi prośbami złamała opór niesprawiedliwego sędziego; albo też przykład owego natręta, który przyszedł nie w porę i późno w nocy bardziej przez upór aniżeli ze względu na przyjaźń wyciągnął z posłania swego przyjaciela (por. Łk 11, 5-8; 18, 1-8). Poprzez oba te przykłady zaleca nam nie co innego jak to, byśmy zwracali się do Boga wytrwale, jednakże nie w niekończących się słowach lecz przedkładając Mu nasze potrzeby z prostotą.

W każdym bądź razie, jeśli na początku waszego rozmyślania nie udaje się wam skupić uwagi na Bogu, jeśli odczuwacie tylko oschłość, umysł wydaje się niezdolny do sformułowania choćby jednej tylko myśli, a wasze uczucia pozostają nieporuszone, radzę wam czynić to, co sam w takich sytuacjach staram się praktykować. Postawcie się w obecności Ojca i powiedzcie Mu przynajmniej to: Panie, nie potrafię się modlić, nie wiem, co mam Ci powiedzieć!… Bądźcie pewni, że w takiej właśnie chwili już zaczęliście się modlić.

Pobożność wypływająca dziecięctwa Bożego jest postawą głęboko zakorzenioną w duszy, przenikającą w końcu całą naszą egzystencję. Jest obecna w każdej myśli, każdym pragnieniu, każdym uczuciu. Czy nie zauważyliście, jak dzieci w rodzinie naśladują swoich rodziców — przejmując ich gesty, ich postawy, zwyczaje — a czynią to zupełnie nieświadomie?

Podobnie dzieje się w postępowaniu dobrego dziecka Bożego. Również ono — nie wiadomo, w jaki sposób — osiąga przedziwne przebóstwienie, które pomaga widzieć i oceniać wszystkie wydarzenia w nadprzyrodzonej perspektuwie wiary. Kocha się wtedy wszystkich ludzi, jak kocha ich nasz Ojciec Niebieski, i — co najważniejsze — przybywa zapału do codziennego wysiłku, by zbliżać się do Pana. Nasze nędze wówczas już się nie liczą — chciałbym to jeszcze raz podkreślić — gdyż rzucamy się w miłujące ręce naszego Ojca Boga, który nas podźwignie.

Zauważyliście już zapewne, że istnieje wielka różnica między upadkiem dziecka a upadkiem człowieka dorosłego. Dla dziecka upadek nie ma zwykle większego znaczenia, przecież tak często mu się zdarza! A jeśli zaczyna płakać, ojciec mu mówi: mężczyźni nie płaczą! Tak kończy się ten incydent, że dziecko stara się przypodobać swemu ojcu.

Zobaczcie natomiast, co się dzieje, kiedy to dorosły straciwszy równowagę leży nagle na ziemi. Gdybyśmy nie czuli współczucia, rzecz wydawałaby się komiczna, budziłaby wesołość i śmiech. Poza tym upadek człowieka dorosłego może mieć poważne następstwa, a u człowieka starego może nawet spowodować nieodwracalne kalectwo. W życiu wewnętrznym powinniśmy być quasi modo geniti infantes, jak te małe dzieci, o których można by powiedzieć, że są jak z gumy, bo śmieją się z upadku, natychmiast powstają i hasają dalej, a kiedy trzeba, nie brakuje im pocieszenia rodziców.

Starajmy się w tej mierze zachowywać jak dzieci, a wówczas potknięcia i upadki — które są zresztą nieuniknione — nie będą u nas budziły rozgoryczenia. Będzie nas boleć, ale się nie zniechęcimy i jak czysta woda wytryśnie uśmiech radości płynącej z godności bycia dzieckiem tej Miłości, tej wspaniałości, tej nieskończonej mądrości, tego miłosierdzia, którym jest nasz Ojciec. Podczas mojej służby Bogu nauczyłem się być małym dzieckiem Bożym. I was także proszę o to, byście byli quasi modo geniti infantes, dziećmi, które pragną słowa Bożego, chleba Bożego, pokarmu Bożego, mocy Bożej, by postępować potem jak dojrzali chrześcijanie.

Obyście stali się prawdziwie dziećmi! Im bardziej, tym lepiej. Mówię to do was na podstawie doświadczenia kapłana, który w ciągu trzydziestu sześciu lat — jakże one były dla mnie zarazem długie i jak krótkie! — często musiał powstawać, i który starał się urzeczywistnić bardzo konkretne zadania płynące z woli Bożej. Stale mi w tym pomagało jedno: to, że pozostaję dzieckiem, i ciągle szukam schronienia przy Matce i w Sercu Chrystusa, Pana mojego.

Wielkie upadki, sprawiające w duszy poważne szkody, czasami wprost nie do naprawienia, mają swe źródło w pysze — w uważaniu siebie za dorosłego i samowystarczalnego. W takich wypadkach człowieka opanowuje pewnego rodzaju niezdolność proszenia o pomoc tego, kto tej pomocy może udzielić. Nie tylko Boga, ale również kapłana czy przyjaciela. I owa biedna dusza, osamotniona w swoim nieszczęściu, traci wtedy wszelką orientację i schodzi na rozdroża.

Prośmy Boga, właśnie teraz, by nigdy nie dopuścił, abyśmy czuli się zadowoleni z siebie, lecz aby w nas stale rosło pragnienie Jego pomocy, Jego słowa, Jego chleba, Jego pociechy, Jego mocy: rationabile, sine dolo lac concupiscite. Niechaj wzrasta w was głód, pragnienie stać się jako dzieci. Wierzcie, że jest to najlepszy sposób pokonania pychy. Bądźcie pewni, że jest to jedyny środek, by nasze działanie było dobre, wspaniałe i godne Boga. Zaprawdę powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego .

Ponownie przychodzą mi na myśl owe wspomnienia z mej młodości. Jak wspaniałe świadectwo wiary dawali tamci ludzie! Wydaje mi się, że jeszcze słyszę śpiew liturgiczny, że wdycham zapach kadzidła, że widzę te tysiące mężczyzn idących każdy ze swoją wielką świecą, jakby symbolem ich ludzkiej słabości, ale też z sercem dziecka, co nie ośmieli się może podnieść oczu ku obliczu Ojca. Wiedz zatem i przekonaj się, jak przewrotne i pełne goryczy jest to, że opuściłeś swego Boga. Odnowmy mocne postanowienie, że nigdy nie oddalimy się od Boga dla spraw tej ziemi. A czyniąc konkretne postanowienia rozpalmy bardziej jeszcze swoje pragnienie Boga, jak dzieci, które widząc swoją bezradność bez przerwy szukają i wołają Ojca swego.

Chciałbym jednak powrócić do tego, co powiedziałem na początku: Musimy się uczyć być jak dzieci; musimy się uczyć być dziećmi Boga. Równocześnie przekazywać innym tę naszą postawę, która mimo wszystkich naszych słabości sprawi, że będziemy mocni w wierze, obfitujący w uczynki idący pewnie swą drogą. Wówczas będziemy też zawsze bezzwłocznie powstawać, nawet jeśli popełnimy najgorsze błędy, niezależnie od gatunku błędu, i ponownie będziemy powracać na tę główną drogę dziecięctwa Bożego, która prowadzi nas w szeroko otwarte i wyczekujące ramiona Boga, naszego Ojca.

Kto z was nie pamięta ramiom swego ojca? Zapewne nie były tak czułe, słodkie i delikatne, jak ramiona matki. Ale te potężne, silne ramiona ściskały nas mocno i pewnie dając nam schronienie. Dzięki Ci, Panie, za twe potężne ramię, za Twą mocną Bożą rękę. Dzięki Ci za stałość i dobroć Twego serca. Gotów byłem nawet dziękować za moje błędy! Nie dlatego, że ich chciałeś! Ale za to, że Ty je rozumiesz i wybaczasz.

Tej właśnie mądrości oczekuje Bóg od nas w naszym odnoszeniu się do Niego. Jest tu prawdziwa wiedza matematyczna. Trzeba uznać, że jesteśmy kompletnym zerem… Lecz nasz Ojciec Bóg kocha każdego z nas takim, jakim jest. Takim, jakim jest! Jeśli ja — będąc tylko nędznym człowiekiem — kocham każdego z was takim, jakim jest, to wyobraźcie sobie, jak wielka jest miłość Boga! Ale ta miłość żąda też, abyśmy walczyli i czynili wszystko, by nasze życie biegło drogą dobrze ukształtowanego sumienia.

Kiedy się zastanawiacie nad tym, jaka jest a jaka powinna być nasza pobożność, w jakich konkretnych punktach winniśmy pogłębić naszą osobistą więź z Bogiem, wówczas — jeśli mnie dobrze zrozumieliście — będziecie się sprzeciwiać pokusie fantazjowania na temat jakichś wspaniałych, bohaterskich wyczynów, a odkryjecie, że Pan zadowala się drobnymi znakami miłości składanymi Mu każdej chwili.

Staraj się trzymać wytrwale określonego planu życia: kilka minut modlitwy myślnej, udział we Mszy świętej — w miarę możności codziennie — i częsta Komunia święta; regularne przystępowanie do Sakramentu Pokuty, nawet kiedy sumienie nie wyrzuca ci grzechu ciężkiego; nawiedzenie Jezusa obecnego w Tabernakulum; odmawianie i rozważanie tajemnic Różańca świętego — i tyle innych dobrych praktyk, które już znasz lub których możesz się nauczyć.

Nie powinny się one wszakże zamieniać w sztywny schemat, tworzyć zamknięte przegródki. Wskazują ci te praktyki elastyczną drogę dostosowaną do twojej sytuacji jako człowieka, który żyje wśród miejskich ulic, zajęty wytężoną pracą zawodową, obarczony obowiązkami swego stanu i stanowiska społecznego. Tych wszystkich zadań nie wolno ci zaniedbywać, bowiem to w nich kontynuuje się twoje spotkanie z Bogiem. Twój plan życia winien być jak elastyczna gumowa rękawiczka, która doskonale dopasowuje się do ręki.

Pamiętaj też, że nie chodzi o to by czynić wiele; ogranicz się, pozostając wielkodusznym do tego, co z chęcią czy bez chęci możesz w ciągu dnia wypełnić. Doprowadzi cię to, niemal samo przez się, do życia kontemplacyjnego. Z twej duszy będzie płynąć więcej jeszcze aktów miłości, aktów strzelistych, dziękczynienia, zadośćuczynienia, duchowych komunii świętych. A wszystko to podczas pełnienia zwykłych obowiązków: przy odkładaniu słuchawki telefonu, podczas wsiadania do autobusu, przy zamykaniu czy otwieraniu drzwi, przy przechodzeniu obok kościoła, na początku każdej nowej pracy, podczas niej i po jej zakończeniu; wszystko to masz odnosić do swego Ojca Boga.

W godności dziecięctwa Bożego znajdziecie odpoczynek. Bóg jest Ojcem pełnym czułości i nieskończonej miłości. Często w ciągu dnia nazywaj Go Ojcem. Mów do Niego — ty sam, w swoim sercu — że Go kochasz, że Go wielbisz; że czujesz moc i dumę płynące z tego, że jesteś Jego dzieckiem. Wszystko to tworzy autentyczyny program życia wewnętrznego, który spełniasz poprzez drobne, ale, podkreślam, stałe pobożne ćwiczenia w obcowaniu z Bogiem. W ten sposób wyrobisz w sobie sposób bycia i uczucia dobrego dziecka.

Muszę cię jeszcze przestrzec przed niebezpieczeństwem rutyny, przyzwyczajenia, które jest prawdziwym grobem pobożności. Czasami pojawia się ono w postaci ambicji dokonywania wielkich czynów, przy jednoczesnym zaniedbaniu z wygodnictwa małych codziennych obowiązków. Kiedy spostrzeżesz, że tak się zaczyna dziać z tobą, wejrzyj szczerze w siebie w obliczu Boga. Zastanów się, czy powodem, dla którego sprzykrzyła ci się wciąż ta sama walka, nie było po prostu to, że nie szukałeś Boga; pomyśl, czy brak wielkoduszności i ducha ofiary nie doprowadził do osłabienia w tobie wiernej wytrwałości w pracy. Przy takim wewnętrznym nastawieniu ćwiczenia pobożności, umartwienia i prace apostolskie, które nie przynoszą natychmiastowych owoców, wydają się nam strasznie bezużyteczne. Jest w nas pustka, zaczynamy zatem może marzyć o nowych planach, byle tylko zagłuszyć głos naszego Ojca Niebieskiego, który domaga się od nas bezwarunkowej lojalności. I z tym marzeniem, a raczej fantomem wielkich cudów w duszy, tracimy z oczu jedyną prawdziwą rzeczywistość, drogę, która w sposób pewny i prosty prowadzi nas do świętości. Jest to jasnym znakiem, że zagubiliśmy perspektywę nadprzyrodzoności; przekonanie, że jesteśmy tylko małymi dziećmi; pewność, że nasz Ojciec będzie działał w nas cuda, jeśli pokornie rozpoczniemy od nowa.

Jednym z najlepiej zapamiętanych obrazów z mojego dzieciństwa pozostają znaki drogowe wyznaczające szlak w moich ojczystych górach. Były to długie drewniane żerdzie, zwykle pomalowane na czerwono. Wyjaśniono mi wówczas, że kiedy spadnie śnieg i pokryje drogi, pola i pastwiska, lasy, skały i wąwozy, te żerdzie stanowią punkty orientacyjne, żeby wszyscy wiedzieli, którędy prowadzi droga.

Podobnie jest w życiu wewnętrznym. Są w nim wiosny i lata, ale nadchodzą też zimy, dni pozbawione słońca i noce osierocone przez księżyc. Nie możemy dopuścić, aby obcowanie z Jezusem Chrystusem zależało od naszego chwilowego nastroju, od naszego samopoczucia. Byłby to znak egoizmu i wygodnictwa, co, oczywiście, nie daje się pogodzić z miłością.

Dlatego pewne ćwiczenia pobożne, które — dalekie od sentymentalizmu — ściśle ustalone, będą mocno w nas zakorzenione i dostosowane do konkretnej sytuacji każdego z nas, podczas śnieżycy i wichury, jak słupy pomalowane na czerwono będą wytyczać nam drogę, póki ponownie nie zaświeci słońce, nie stopią się lody, a serce na nowo nie ożyje i się nie rozpali. Ogień w nim przecież nie wygasł; był tylko przykryty popiołem czasu próby, mniejszego zaangażowania, słabnącego ducha ofiary.

Nie ukrywam, że w ciągu lat przychodzili do mnie jeden czy drugi, mówiąc mi z troską: Ojcze, nie wiem, co się ze mną dzieje, czuję się znużony i oziębły; moja pobożność, dawniej tak mocna i prosta, teraz wydaje mi się komedią… Otóż, tym, którzy przeżywają taką sytuację, a także wam wszystkim, odpowiadam: Komedią? Proszę bardzo! To Pan igra z nami, jak ojciec ze swymi dziećmi.

Czytamy w Piśmie świętym: Ludens in orbe terrarum — igrając na okręgu ziemi. Ale Bóg w tej grze z nami nigdy nas nie opuszcza, gdyż czytamy zaraz dalej: Deliciae meae esse cum filiis hominum, radością moją jest przebywanie z synami ludzkimi. Pan bawi się wraz z nami! Może się zdarzyć, że całe nasze postępowanie wydawać się nam będzie komedią, będziemy się czuć oziębli, obojętni, zniechęceni i bezwolni; z trudem będzie nam przychodziło spełnianie obowiązków a postawione cele wydawać się nam będą zbyt wysokie. Wtedy właśnie nadszedł czas, byśmy pomyśleli, że to Bóg bawi się z nami, i oczekuje, że potrafimy z elegancją odegrać naszą rolę w tej komedii.

Mogę spokojnie powiedzieć, że przy różnych okazjach Bóg udzielił mi wielu łask, z reguły jednak muszę iść pod wiatr. Pracuję nad tym, co podjąłem nie dlatego, że mi to sprawia przyjemność, ale dlatego że powinienem to czynić z Miłości. Ależ, Ojcze — słyszę — czy można grać komedię przed Bogiem? Czy nie jest to obłudą? Bądź spokojny: nadeszła dla ciebie chwila odegrania ludzkiej komedii w obliczu Boskiego widza. Wytrwaj, gdyż twoją grę ogląda Ojciec, i Syn, i Duch Święty. Czyń wszystko, co czynisz, z miłości do Boga, by Mu się podobać, chociażby cię to wiele kosztowało.

Jak wspaniale jest być kuglarzem Pana Boga! Jak wspaniale jest odgrywać tę komedię z miłości, z duchem ofiary, bez żadnej osobistej satysfakcji, byle podobać się Bogu, naszemu Ojcu, który gra razem z nami! Stań przed Panem i wyznaj Mu: Nie mam żadnej chęci zajmowania się tym czy tamtym, czynię to jednak, Boże, dla Ciebie. I weź się do tej pracy, choćbyś myślał, że grasz komedię. Niech będzie błogosławiona ta komedia! Możesz być pewien, nie jest to żadna obłuda, gdyż obłudnicy potrzebują dla swojej gry widowni. W naszym jednak wypadku widzami tej gry są — pozwól, że jeszcze raz to powtórzę — Ojciec, Syn i Duch Święty, Matka Boża, święty Józef i wszyscy Aniołowie i Święci nieba. Nasze życie wewnętrzne zawiera tylko to jedno widowisko: to Chrystus przechodzi quasi in occulto (prawie że w ukryciu).

Iubilate Deo. Exsultate Deo adiutori nostro. Wychwalajcie Pana. Skaczcie z radości przed Panem, który jest naszą jedyną pomocą. Jezu, jeśli ktoś tego nie rozumie, nie rozumie niczego o miłości, niczego o grzechu, niczego o nędzach. Czy wiecie, co znaczy zostać przyjętym do serca Bożego? Czy możecie zrozumieć, że człowiek staje przed Bogiem, otwiera przed Nim swoje serce i wypłakuje swoje bóle? Ja, na przykład, uskarżam się Panu, kiedy zabiera do siebie ludzi młodych, którzy jeszcze wiele lat mogli służyć Mu w miłości na tej ziemi. Ja tego nie rozumiem. Ale moja skarga jest jednak pełna ufności, gdyż jest dla mnie oczywiste, że gdy oddalę się od rąk Bożych, natychmiast się potknę. Przyjmując więc zrządzenie Boże, powtarzam akcentując każde słowo: Niech się stanie, niech się spełni, niech będzie uwielbiona i na wieki wysławiona ponad wszystko najsprawiedliwsza i najmilsza wola Boża. Amen. Amen.

Takiej postawy uczy nas Ewangelia. Jest to niejako święta przebiegłość i źródło skuteczności naszej pracy apostolskiej. Jest to źródło naszej miłości i naszego pokoju dzieci Bożych, oraz droga, którą możemy okazać współczucie i pogodny spokój drugim. Tylko wtedy zdołamy dokonać naszych dni w miłości, dokonując uświęcenia naszej pracy i odnajdując na tej ziemi ukryte szczęście rzeczy Bożych. Będziemy wtedy postępować ze świętym nieskrępowaniem dzieci, odrzucimy fałszywy wstyd — obłudę — ludzi dorosłych, którzy doświadczywszy przez upadek swej nędzy, lękają się wrócić do swego Ojca.

Kończę pozdrowieniem Pana, które słyszymy w dzisiejszej Ewangelii: Pax vobis! Pokój wam (…). Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana, tego Pana, który jest zawsze przy nas w naszej drodze do Ojca.

Ten rozdział w innym języku